Bbabo NET

Wiadomości

Żołnierze Putina nie otrzymaliby wiwatów w tym niegdyś prorosyjskim mieście

Gdy Rosja ogłasza dyplomację w ślepym zaułku, przedmieście oddalone zaledwie kilka kilometrów od linii frontu na Ukrainie byłoby jednym z pierwszych, które dowiedziałyby się, gdyby prezydent Rosji Władimir Putin zdecydował się na inwazję. Ludzie tutaj byliby mniej ambiwalentni co do tego, którą stronę wybrać, niż kiedy ostatnio zostali zaatakowani, siedem lat temu.

Rosja Putina nie jest tak podziwiana w Mariupolu jak kiedyś. Kiedy ludzie wyobrażają sobie przyszłość, jaką mogą mieć pod jego rządami, nie widzą już bogatszej, wygodniejszej Rosji, oddalonej o 48 kilometrów.

Dziś wielu porównuje swoje życie do terytorium, które leży pomiędzy, które jest w posiadaniu wspieranych przez Kreml separatystów, ponieważ niepewne zawieszenie broni uniemożliwiło im zbliżanie się do miasta. Nie podoba im się to, co widzą. Wskaźniki przestępczości są wysokie, gospodarka jest ułomna, a poziom życia nawet niższy niż po ukraińskiej stronie tzw. linii kontaktu.

Życie w cieniu konfliktu odbiło się także na reputacji Putina wśród wielu rosyjskojęzycznych Ukraińców, którzy niegdyś najprawdopodobniej wierzyli, że należą do Moskwy. Tak samo jak napływ ponad 100 tysięcy osób przesiedlonych z separatystycznych obszarów Donbasu, którzy mają bezpośrednią wiedzę o życiu tam.

„Postawy wobec Rosji całkowicie się zmieniły”, mówi Svitlana Kalsina, dyrektor szkoły nr 5, której okna i drzwi zostały wysadzone w powietrze 24 stycznia 2015 r., kiedy uzbrojony i wspierany przez Rosjan bojownik ostrzelał dzielnicę, zabijając ponad 30 osób.

Według lokalnego agenta nieruchomości wartość nieruchomości gwałtownie spadła, gdy ludzie uciekli. Liczba uczniów w szkole spadła z 1100 do 520, mówi Kalsina. Dziś rynek mieszkaniowy w dzielnicy Livoberezhniy znów jest zdrowy, a jej sale lekcyjne są pełne, z 1160 uczniami.

„Wszyscy rozumieją teraz, że Rosja jest agresorem” – powiedział w swoim biurze w centrum miasta Wadym Boichenko, mer Mariupola od 2015 roku. Jednocześnie, jak każda inna osoba, z którą przeprowadzono wywiad, uważał, że koszt inwazji byłby zbyt wysoki, aby Putin mógł ryzykować.

Zamiast tego 44-letni były kierownik huty żelaza mówi, że Mariupol, półmilionowe miasto nie licząc przesiedleńców ze stref konfliktu, zamienia się w „okno wystawowe” Ukrainy, by pokazać, jak można odbudować zreintegrowany Donbas.

Nowe parki, przystanki autobusowe i nabrzeża, infrastruktura wodno-kanalizacyjna, a także coraz więcej prywatnych kawiarni i restauracji zmieniły oblicze miasta.

Według oficjalnych danych projekt oparty na CCTV pomógł zmniejszyć przestępczość o 30%. W ubiegłym roku Transparency International zajęła pierwsze miejsce wśród miast Ukrainy pod względem przejrzystości i odpowiedzialności Mariupolu, co oznacza poprawę z 57. miejsca w 2016 roku.

Dużą rolę odegrała ustawa decentralizująca budżet centralny Ukrainy, udostępniając więcej środków. Mariupol twierdzi teraz, że co roku inwestuje 40% z 145 milionów dolarów (16,5 miliarda jenów) budżetu w rozwój. Boichenko mówi, że zamierza wkrótce zwiększyć tę kwotę do 100 milionów dolarów.

Plan rozwoju na 2030 r., opracowany przy udziale USAID i zespołu z pobliskiej „sklepowej witryny”, czarnomorskiego kurortu Batumi, został przegłosowany w grudniu. Jego celem jest przekształcenie Mariupola w miejscowość turystyczną z nowym, zielonym nabrzeżem wybudowanym na Morzu Azowskim, zmodernizowanym systemem wodociągowym i kanalizacyjnym oraz klastrem medycznym.

Wszystko to wydaje się kruche, jeśli nie nierealne, biorąc pod uwagę gromadzenie się wojsk po drugiej stronie granicy. Pomimo zacinającego się toru dyplomatycznego i dużego cyberataku w zeszłym tygodniu na ukraińskich stronach rządowych, nie ma oznak przygotowań do wojny w Mariupolu. Żadnych ćwiczeń w schronach przeciwbombowych, pustych półek w sklepach spożywczych ani rezerw w nowych mundurach chodzących po ulicach.

Obrony są wzmacniane, powiedział Boichenko, ale dzieje się to na froncie, 12 mil od ratusza.

Mimo wszystkich publicznych inwestycji i brawury niewiele jest śladów prywatnych pieniędzy i budowy w ich ślady. W mieście wciąż brakuje lotniska, zniszczonego w czasie wojny, a obecnie znajdującego się pod kontrolą wojskową. Najbliższy cywilny pas startowy jest oddalony o ponad trzy godziny jazdy, nawet po wybudowaniu nowej drogi. Kluczowe połączenia szynowe również pozostają przecięte.

Zmiana serca wśród wielu zwykłych obywateli Mariupola nie oznacza, że ​​są gotowi walczyć o utrzymanie swojego miasta na Ukrainie. Ani też, że podoba im się prozachodni rząd kraju bardziej niż w 2014 roku, kiedy tak zwane protesty na Majdanie obaliły byłego prezydenta Wiktora Janukowycza, byłego gubernatora obwodu donieckiego w Mariupolu.

„Jedyną rzeczą, jaką Ukraina zyskała na Majdanie, były parady gejowskie i wojna” – powiedziała Vasilisa Ivanovna Markova, 52-letnia robotnica fabryczna, podeszła do straganu rybnego na kijowskim targu, naprzeciwko szkoły nr 5. Jej największa Obawy, podobnie jak innych na rynku, budziły rosnące koszty utrzymania.„Siedzimy tu zmarznięci, próbując coś sprzedać, bo musimy” – powiedziała 55-letnia Natalia Linnyk, która ma stolik z bielizną. Było niewielu klientów. Ludzi nie stać już na kupowanie nawet niedrogich ubrań – powiedziała.

Zapytany, kto ponosi winę — wojnę, pandemię COVID-19 lub zły rząd — Linnyk wybrał ostatnią. „Wszystko było dobrze do 2014 roku” – powiedziała. Jeśli chodzi o rosyjską inwazję, „Nie wierzę w nią”, powiedziała. „Nawet o tym nie myślę”.

Żołnierze Putina nie otrzymaliby wiwatów w tym niegdyś prorosyjskim mieście